Monthly Archives: Luty 2013

National Chin Day

Ostatnie 12 mil naszej całodziennej podróży po dziurawej drodze i jej braku, przez wysuszone na wiór koryta rzek i małe stawy wynagradza nas spektakularnym widokiem na wzgórza w stanie Chin. Wąska wyboista droga wspina się stromo do Mindat – stolicy stanu i jednej z niewielu ostoi cywilizacji w okolicy. Głównie drewniane budynki w różnym stanie stoją na wzgórzu po jednej stronie drogi. Wszystkie mogły by być perfekcyjnymi hotelami oferującymi zapierające dech w piersiach widoki na góry.

W drodze do stanu Chin. fot. Życie w tropikach

W drodze do stanu Chin. fot. Życie w tropikach

Zatrzymujemy się przy jednym z nich z niebieską tabliczką “FOREIGN INFORM”, aby obwieścić nasze przybycie lokalnym władzom imigracyjnym. Na drewnianym stole za którym siedzi poważnie wyglądający urzędnik imigracyjny kładziemy nasze paszporty, pozwolenia na wjazd do stanu oraz kopertę z darowizną. Urzędas przekłada nasze dokumenty kilka razy, by ostatczenie wpuścić nas do swojego małego królewstwa.

Widoki w okolicach Mindat. fot. Życie w tropikach

Widoki w okolicach Mindat. fot. Życie w tropikach

Nasz kolejny przystanek to Victoria Guesthouse – jeden z czterech “hoteli” posiadających licencję na goszczenie zagranicznych turystów i być może jedno z czterech miejsc do spania w Mindat w ogóle. Guesthouse oferuje małe pokoje z niewygodnymi łóżkami, jeszcze gorszymi poduszkami i cienkimi drewnianymi ścianami, co nie jest zaletą, gdy pozostałe pokoje okupowane są przez gadających, śpiewających, chrapiących i charchających birmańskich lunatyków. Doceniamy grube, brudne koce po wzięciu lodowatego prysznica po tym, gdy górska bryza obniża temperaturę na zewnątrz do 10 stopni Celsjusza.

Victoria Guesthouse. fot. Życie w tropikach

Victoria Guesthouse. fot. Życie w tropikach

Lokalny bazar jest autentyczny i surowy. To tutaj spotykamy pierwsze stare kobiety, których twarze pokryte są tradycyjnymi, zielonymi tatuażami. Tradycja pochodzi z czasów gdy królowie porywali najpiękniejsze kobiety na swój dwór. Aby chronić się przed nieznanym losem królewskiej nałożnicy, kobiety oszpecały się tatuując sobie twarze. Inna wersja historii mówi o lokalnym wierzeniu, że jedynie kobiety z tatuażami mogą po śmierci przekroczyć wrota prowadzące do mitycznej góry Mounu. Lonely Planet i niektóre inne przewodniki informują, że tradycja skończyła się kilka generacji temu i zginie wraz ze śmiercią ostatnich starych kobiet. Rząd centralny zakazał tatuowania twarzy jakiś czas temu, choć w stanie Chin i w niektórych wioskach w północnym stanie Rakhine nadal można spotkać wiele wytatuowanych kobiet. Najmłodsza, którą spotkaliśmy miała zaledwie 18 lat. Wygląda więc na to, że tradycja nigdzie się nie wybiera przez najbliższe dekady.

Kobiety z tatuażami na twarzach. fot. Życie w tropikach

Kobiety z tatuażami na twarzach. fot. Życie w tropikach

Pijemy zieloną herbatę i jemy po kilka samos z rozwodnionym sosem chili w jednym z teashopów na bazarze, gdy dociera do nas nieznajomy hałas, który może być lokalną muzyką. Kilka minut później kolorowa parada mężczyzn i kobiet w tradycyjnych kostiumach Chin maszeruje główną drogą. Ignorujemy młodego mężczyznę, który oświadczył, że jest naszym przewodnikiem i zażądał 30,000 dżatów za dzień i przyłączamy się do parady. Grupa zmierza na pole przed niewielką buddyjską pagodą, na którym lokalsi często grają w piłkę nożną. Jest 20 lutego – National Chin Day.

Parada z okazji National Chin Day. fot. Życie w tropikach

Parada z okazji National Chin Day. fot. Życie w tropikach

Grupy mężczyzn, kobiet i dzieci w kolorowych strojach przybywa jedna po drugiej na boisko robiąc wiele hałasu. Turyści, których można policzyć na palcach jednej ręki biegają z aparatami w towarzystwie lokalnych dziennikarzy. Po porannej paradzie atmosfera robi się lżejsza. Jesteśmy świadkami konkursu tradycyjnego tańca, meczu piłki nożnej i śpiewania pomiędzy stoiskami z jedzeniem i piwem. AustralianAid przez chwilę udaje, że pomaga ludziom zamiast promować narodowe interesy kraju. Organizacja sponsoruje wystawę promującą równouprawnienie kobiet i bezpieczny seks. Rechoczące dzieci biegają między plakatami demonstrującymi jak założyć kondoma na banana, że można się masturbować bez gumki, oraz że lizanie banana powinno odbywać się jedynie przez prezerwatywę.

Instrukcja obsługi kondoma w wykonaniu Australijczyków. fot. Życie w tropikach

Instrukcja obsługi kondoma w wykonaniu Australijczyków. fot. Życie w tropikach

Wydarzenie roku rozpoczyna się nieśmiało 19 lutego i trwa do 21 lutego, choć apogeum przypada na 20 lutego każdego roku. Przez resztę roku Mindat to senne, górskie miasteczko. Jego surowość i autentyczność stanowi perfekcyjną bazę wypadową dla podróżników szukających przygody przez cały rok. Chin State to jeden z najbiedniejszych, najpiękniejszych i najciekawszych stanów jaki widziałem. O tym dlaczego tak jest, opowiem Wam w następnych wpisach.

This is Thailand: A story of love, sex, and betrayal in the tropics

Po ośmiu miesiącach od premiery “Tajskiego Epizodu z Dreszczykiem” ukazała się jego anglojęzyczna wersja zatytułowana “This is Thailand: A story of love, sex, and betrayal in the tropics”. Książka wzbogacona została o epilog, który mogliście przeczytać na blogu oraz o pierwszy rozdział mojej nowej produkcji pod roboczym tytułem “In Burma”. Od 14 lutego 2013 roku możecie nabyć e-booka na Kindle za pośrednictwem sklepu internetowego Amazon.com. Książka pojawi się w innych sklepach internetowych i na inne platformy w połowie maja tego roku. Osoby, które czytały “Tajski epizod z dreszczykiem” po polsku kwalifikują się na otrzymanie anglojęzycznego e-booka za darmo. Napiszcie do mnie na marekwtropikach@gmail.com, aby dowiedzieć się jak to zrobić.

Okładka "This is Thailand". Kamila Śleboda

Okładka „This is Thailand”. Kamila Śleboda

Anglojęzyczną wersję książki wyedytował Oliver Slow. Zdjęć użyczył Maciek Klimowicz, autor znakomitego bloga o życiu w Tajlandii – “Skok w Bok Blog”. Okładkę zaprojektowała Kamila Śleboda. Kilku bezcennych porad użyczył Marc Piano.

Event

28 lutego 2013 w Inya 1 Bar & Restaurant na Inya Road 1a w Yangonie odbędzie się oficjalna impreza z okazji premiery książki. Wpadnijcie jeśli jesteście w okolicy ;-).

Opis książki w oryginale:

“This is Thailand” is the riveting real-life account of Marek Lenarcik’s blind leap from the safe, comfortable and utterly bullshit, corporate world of Dublin to the charming, exotic beaches of Thailand.

With rose-tinted glasses firmly in place, Marek fully expects to find a land of exotic fruits, beautiful women and an easy-going tropical lifestyle. Which he does. At first.

Traveling from Phuket to Bangkok and throughout Thailand’s exotic locales, Marek’s desire to experience all the forbidden fruits Thailand has to offer leads him to Piam, a gorgeous, kind, independent Thai girl who, he is convinced, might well be the one.

But as he immerses himself deeper into this strange country, replete with often inexplicable thought-patterns, worldviews and customs, Marek begins to discover a much darker, more complex side to the Land of Smiles and its inhabitants.

Soon, Piam begins to reveal her true colours. It soon dawns on him that, despite his best intentions (most of the time), he has been ensnared – as have many men before him – by the dreaded Honey Trap. The stormy relationship that ensues provides a fascinating backdrop to the insights into Thailand’s unique culture that stem from Marek’s efforts to come to terms with the reality of the country and the people who call it home.

Fanpejdż “This is Thailand” na Facebooku: http://www.facebook.com/thisthailandbook

Strona książki na Amazon.com: Kliknij tutaj

Jak podróżować jak gwiazda rocka i za to nie płacić?

Wskakuję do płytkiego basenu i przepływam kilka metrów do drewnianej altanki z materacami i poduszkami i widokiem na wysoki klif, za którym w całej okazałości rozciągają się lśniące wody Oceanu Indyjskiego. Mam na sobie kąpielówki, choć nie są one konieczne. Od dwóch dni śpię w 300-metrowej willi z prywatnym basenem w jednym z najbardziej ekskluzywnych ośrodków na Bali. Cena za dobę wynosi grubo ponad 1000 dolarów. Jednak ja nie zapłaciłem ani grosza. Jak to możliwe?

fot. Luxury Experiences Magazine

fot. Luxury Experiences Magazine

Kilka lat pracy w dziennikarstwie nauczyło mnie, że firmy których sprzęt tesowałem nieustannie zabiegają o względy rcenzentów. Mój dom od miesięcy zagracony jest najnowszymi modelami telefonów komórkowych, aparatów cyfrowych i bezprzewodowych klawiatur, których producenci “zapomnieli” je odebrać po testach. Mój paszport jest mocno zużyty od darmowych wycieczek na premiery nowych produktów w Anglii, prezentację nowego systemu komputerowego w Holandii, czy też największe targi informatyczne w Niemczech. Mój krótki epizod z dziennikarstwem politycznym zabrał mnie za darmo do Waszyngtonu, Izraela, Brukseli i wielu innych miejsc na pokładzie nieużywanego już dzisiaj rządowego samolotu specjalnego TU-154M. Wyjeżdżając w podróż do Azji w 2009 roku nie widziałem powodu, dla którego system nie miałby działać podobnie w przypadku dziennikarstwa podróżniczego.

fot. Luxury Experiences Magazine

fot. Luxury Experiences Magazine

Był tylko jeden problem. Nie byłem dziennikarzem podróżniczym. Jeden artykuł opublikowany w “Podróżach” i kilka w internetowych, głównie nic nie płacących magazynach oraz jedna komercyjna publikacja polityczna (o prawach kobiet w Iranie) w The Washington Times to wszystko, co miałem. Amerykańska gazeta zgodziła się wystawić mi list referencyjny stwierdzający, że jestem ich dziennikarzem podróżującym po Azji Południowo-wschodniej. Zrobiłem swoją autorską stronę internetową i zaatakowałem hotele z prośbą o darmowy nocleg w zamian za recenzję lub wzmiankę w artykule podróżniczym o innym charakterze.

fot. Luxury Experiences Magazine

fot. Luxury Experiences Magazine

Kilka miesięcy później miałem na koncie kilkadziesiąt noclegów w najlepszych hotelach w Azji, liczne transfery terenowymi Lexusami z siedzeniami obitymi białą skórą i schłodzonym szampanem w lodówce dla pasażerów, darmowe lub prawie darmowe loty oraz pamiętny trzygodzinny masaż wart ponad 700 dolarów… Problem pojawił się, gdy zainteresowanie moimi publikacjami było nikłe, a ja nie miałem w zapasie świeżo-opublikowanych tekstów, które mógłbym pokazywać moim gospodarzom. Mając do wyboru powrót do backpackingu lub znalezienie innej drogi na podróżowanie jak gwiazda rocka, wybrałem to drugie. Kto o zdrowych zmysłach wolałby płacić za podły, zapchlony hostel, gdy może spać za darmo w luksusowym hotelu?

fot. Luxury Experiences

fot. Luxury Experiences

Początek pracy w turystyce wiązał się z jeszcze większymi korzyściami. Latanie jak na sraczkę od Bangkoku po Bogotę, sprawdzanie zdolności organizacyjnych firm raftingowych i testowanie miękkości łóżek w hotelu stało się częścią moich nowych obowiązków służbowych. Hotele goszczą mnie regularnie licząc, że w przyszłości przywiozę im więcej klientów. Linie lotnicze podobnie. Gdy akurat mają dużo klientów i nie chcą nam dawać nic za darmo – wtedy koszta moich podróży pokrywa firma.

fot. Luxury Experiences

fot. Luxury Experiences

Podróżować można oczywiście jak najtaniej śpiąc z karaluchami i naśmiewając się z bogatszych i często starszych turystów, lub z głową korzystać za darmo z tego, za co inni płacą po kilka tysięcy dolarów. Dziennikarstwo podróżnicze (mniej lub bardziej udane jak pokazuje mój przypadek), praca w szerokopojętej turystyce, czy nawet poczytny blog z odpowiednią promocją mogą sprawić, że zaczniesz podróżować jak gwiazda rocka nic za to nie płacąc. I zanim powiesz, że takie podróżowanie nie ma klimatu to pamiętaj, że ja do dziś uśmiecham się na myśl o mojej masażystce z Bali…

Park Tayrona – plaże dla miłośników przygody

Pchły, hamaki, konie i błoto. Widoki ładne, ale jeśli jesteście fanami dużych obłych skał na plaży i stać was na zapłacenie 150 dolarów za bambusową chatkę, wybierzcie Seszele. Piasek bielszy, palmy bardziej okazałe, a woda krystalicznie przejrzysta. I możesz do niej wejść, gdzie tylko zechcesz. W Parku Tayrona maszerujesz godzinami, żeby przekonać się, że do jedynej wydzielonej do kąpieli zatoczki dotarły już przed tobą dwie wycieczki zakładowe i rozwrzeszczana klasa z pobliskiego gimnazjum.

Plaża Canaveral. Urokliwie, ale kąpać się nie można.

Plaża Canaveral. Urokliwie, ale kąpać się nie można.

Wybrzeże karaibskie Kolumbii nie ma do mnie szczęścia. Gdzie nie pojadę, to się do czegoś przyczepię. Ale oczekiwania wobec kraju, który ma ponad 1700 km linii brzegowej i z każdego metra tego brzegu roztacza się widok na Morze Karaibskie, muszą być wysokie. Nie może być przecież tak, że pytany o piękne plaże w Kolumbii wysyłam ludzi na jedyne prawdziwie rajskie plaże na San Andres. Położone o dwie godziny lotu od kontynentalnej części kraju. Honoru kontynentalnych plaż ma bronić Park Tayrona. Niestety, słabo mu to idzie.

Do Parku Tayrona trzeba się najpierw dostać. Dla przeciętnego turysty oznacza to przelot do Santa Marta, transfer z lotniska do miasta i przejazd busem do bramy wjazdowej do parku (ok. godziny). Ja na szczęście byłem już w okolicy, co nie znaczy, że poszło mi łatwo. Gdy już kierowca wysadził mnie przed bramą parku, okazało się, że od bramy do najbliższej plaży jest godzina marszu. Oczywiście, kursują małe busy, które za dolara mogą znacznie skrócić czas potrzebny na dotarcie do celu. Niestety rozkład jazdy nie istnieje, a kasjerka sprzedająca bilet wstępu informuje, że następny bus będzie za jakieś czterdzieści minut. Jestem na Karaibach. Czterdzieści minut może tutaj oznaczać wszystko. Za dwie godziny zrobi się ciemno. Nie ryzykuję. Ruszam przed siebie pieszo.

Kąpiel grozi śmiercią.

Kąpiel grozi śmiercią.

Po godzinie faktycznie pojawia się jakaś cywilizacja. Jeszcze piętnaście minut przez las i jest upragniona plaża. Playa Canaveral. Pusta, ładna, dzika. Zachęcająca do kąpieli po długim marszu. Dlaczego nie ma tutaj w ogóle ludzi? Bo wejście do wody grozi śmiercią. Przynajmniej tak informuje postawiony znak. Odpowiednik „czarnego punktu” na polskich drogach mówi, że na tej plaży utopiło się już ponad stu nierozsądnych turystów. I żebym oszczędził służbom parkowym konieczności przepisywania tablicy. Wchodzę do wody po kostki, mając nadzieję, że niesławny prąd-zabójca nic nie zauważy. Do zmierzchu została godzina. A ja wciąż jestem nigdzie.

Jedyny hotel w okolicy tej plaży oferuje restaurację, spa, dwa baseny i kilkanaście prostych chatek. Rachunek za noc nie zrobiłby wrażenia chyba tylko na chłopakach z Bayer Full po sprzedaży wszystkich zakontraktowanych w Chinach 67 milionach płyt. Na szczęście informacja nic nie kosztuje. Dowiaduję się, że najbliższy nocleg dostępny zwykłym śmiertelnikom znajduje się na plaży Arrecifes, o godzinę drogi stąd. Lasem.

Na szczęście przy wejściu na ścieżkę, która prowadzi na wspomnianą plażę, można wynająć transportowego konia. Opłata ośmiu dolarów wydaje się być rozsądna. Zwłaszcza, że wkrótce zapada zmierzch. Powiem jedno – decyzja o wynajęciu konia była jedną z najlepszych w życiu. Gdybym wyruszył pieszo, służby ratunkowe prawdopodobnie do teraz szukałyby mojego truchła w tym morzu błota i śliskich głazów, którymi usiana jest ścieżka do Arrecifes. Miejscami nawet konie przechodziły w tryb „pływanie”. A nie były to jakieś kucyki, tylko wysokie konie, których nie powstydziłby się sam Pizarro. Po czterdziestu minutach docieram do kampingu, gdzie spędzę najbliższą noc w hamaku. Tylko na to mnie stać.

Kamping, czyli hamaki i owady w pięknej scenerii.

Kamping, czyli hamaki i owady w pięknej scenerii.

Lubię hamaki. Jak tylko jest okazja chętnie się w nich kładę z książką, ciesząc się cieniem, bryzą i schłodzoną butelką piwa. Tak przynajmniej sprawa wygląda w dzień. W nocy przedstawia się nieco inaczej. Jeśli nie jesteście Indianinem lub Wojciechem Cejrowskim marne macie szanse na wyspanie się w hamaku. Jest chybotliwie i niewygodnie. Dodajcie do tego komary, meszki i pchły. I fakt, że budzi was każdy szelest dochodzący z otaczającej dżungli. Nie muszę pisać, że nie byłem rano w najlepszej formie.

Jedna z ładniejszych plaż w Parku Tayrona. Tutaj też nie można się kąpać.

Jedna z ładniejszych plaż w Parku Tayrona. Tutaj też nie można się kąpać.

Ale co tam. Hej, przygodo! Czekają na mnie przecież najpiękniejsze plaże Kolumbii. Zrywam się rano i mknę w stronę morza, które oddalone jest o kolejne piętnaście minut. I wreszcie docieram, pełen nadziei i ochoty na kąpiel. I co? „Czarny punkt”. Na tej plaży również utonęło ponad sto osób. I mam nie dodawać służbom parkowym roboty. Jeśli już koniecznie muszę się wykąpać, to mogę przemaszerować jeszcze trzy kilometry do plaży, która nazywa się La Piscina, czyli basen. I tam naprawdę już mogę wejść do wody. No to maszeruję. W końcu po dwóch dniach wędrówki kąpiel w Parku Tayrona mi się należy.

La Piscina - jedyna plaża, na której można popływać nawet w niskim sezonie przyciąga tłumy.

La Piscina – jedyna plaża, na której można popływać nawet w niskim sezonie przyciąga tłumy.

Gdy docieram do upragnionej plaży, okazuje się, jest tutaj już spory tłumek rozwrzeszczanej młodzieży, który istotnie ogranicza możliwość spokojnej kontemplacji piękna tej części wybrzeża. Woda faktycznie trochę bardziej spokojna, chociaż o pływaniu nie ma co myśleć. Można jedynie dać się sponiewierać morzu, licząc na to, że po kąpieli wciąż będziemy mieli na sobie szorty. Po godzinnym pobycie na plaży, który poświęciłem głównie na czytanie książki, okazało się, że trzeba już wracać. W końcu muszę się wydostać z tej perły krajobrazu i cudu natury przed zmierzchem. Kolejny nocleg w hamaku mi się nie uśmiechał.

Z perspektywy kilku tygodni, gdy wygoiły już się dziesiątki ran po ugryzieniach pcheł, wizytę w Parku Tayrona wspominam jako fajną przygodę. Próbując nie spaść z konia w ulewnym deszczu nuciłem motyw z filmu Indiana Jones i w sumie dobrze się bawiłem. Ale gdyby ktoś mnie namówił na wybranie się do Tayrona, bo tam znajdują się najpiękniejsze plaże Kolumbii, to byłbym, delikatnie mówiąc, rozczarowany. Dlatego, jeśli jesteście w Kolumbii i marzą wam się karaibskie plaże, od razu rezerwujcie lot na San Andres. A plaże Parku Tayrona zostawcie wycieczkom zakładowym i kolumbijskim gimnazjalistom.

Wpis gościnny Adriana Zdrady