Archiwa blogu

Ale Sajgon!

Bicie dzwonów na katedrze Notre Dame zaprasza na popołudniową mszę. Hordy głośnych azjatyckich turystów bardziej zainteresowanych pstryknięciem sobie wspaniałego zdjecią z kościołem w tle niż piękną architekturą tego starego francuskiego budynku przepychają się na małym, zielonym skwerze. Kilkuosobowa rodzina z dziećmi kuca na chodniku przy starszej pani sprzedającej ciepłe bagietki wypełnione smażonymi jajkami. Promienie późnego popołudniowego słońca rzucają miękkie światło na rowerowe riksze wiozące białych turystów z nadwagą. Miła, uśmiechnięta kelnerka przynosi mi filiżankę nadal parzącej się czarnej kawy o silnym aromacie.

Vietnamese Coffee. Photo: Life in the Tropics

Kawa po wietnamsku. fot. Zycie w tropikach

– Halo! Cześć! Dzień Dobry! Dobry wieczór! Gdzie idziesz? Chcesz motocykl? Jedziemy na bazar? Do pagody? Do muzeum? – pyta mnie niemalże każdy napotkany kierowca motocykla. Żadna ilość “Nie, dziękuję” nie wydaje się być wystarczająca by ich zniechęcić. Cisza, brak odpowiedzi lub zwykłe zignorowanie także nie działa. – Dzień dobry! Dobry wieczór! Chcesz dziewczynę? Masaż? Masaż z piękną dziewczyną? – pytają niektórzy z nich jadąc przez kilka minut wzdłuż chodnika, którym idę w desperackiej nadziei, że jednak zmienię zdanie. Ciśnienie rośnie mi powoli wraz z upływem czasu. Bluzgi cisną się na usta. Ostatecznie jednak udaje mi się zapanować nad wewnętrznym agresorem, abyśmy ani ja ani kierowca nie stracili twarzy w niepotrzebnej konfrontacji.

A motorbike taxi driver waiting for its prey. Photo: Life in the Tropics

Mototaksiarz czekający na swoją kolejną ofiarę. fot. Zycie w tropikach

Nie jestem fanem muzeów i nie odwiedzam ich zbyt często, choć robię wyjątki. Jednym z nich jest “War Remnants Museum” portretujące horrory “Wojny Wietnamskiej” znanej tutaj jako “Amerykańska Wojna Agresji”. Kilka czołgów, samolotów i pojazdów opancerzonych można zobaczyć przed dobrze utrzymanym budynkiem oferującym tysiące fotografii i innych wystaw. Łzy cisną się do oczu po zapoznaniu się, co największa demokracja i obrońca praw człowieka świata zrobiły temu państwu i jego ludziom mniej niż 50 lat temu. Jedna z sal poświęcona jest “Agent Orange” – słynnej substancji chemicznej pełnej toksyn używanej przez amerykańską armię. Miliony żyć zostało bezpowrotnie straconych lub zniszczonych od czasów użycia “Agent Orange”. Dzieci upośledzone fizycznie i/lub umysłowo rodzą się w Wietnamie do dziś. Oczywiście cała ekspozycja jest bardzo jednostronna. Czerpię jednak niemałą satysfakcję z faktu, że Wietnamczycy są conajmniej tak samo dobrzy w prezentowaniu wietnamskiej wersji historii jak producenci filmów w Hollywood w prezentacji swojej.

W drodze powrotnej do centrum wpadam na niewielką pagodęz charakterystyczną daleko-wschodnio-azjatycką wieżą z wieloma dachami. Kilka osób klęczy przed figurką nieznanego stwora oddając cześć jakieś wyższej władzy. Sporadycznie na ulicy można znaleźć billboard lub dwa ukazujące ludzi klasy pracującej. Czerwone flagi z sierpem i młotem powiewają na wietrze jako wieczny przypominacz, że Wietnam to kraj komunistyczny. Doświadczenie to zwiększa wizyta w muzeum Ho Chi Minha gloryfikującym osiągnięcia komunistycznego ex-prezydenta. Duży park w środku miasta jest domem dla cotygodniowego przedstawienia (w każdą niedzielę) w wykonaniu dzieci i dla dzieci. Cyfrowy billboard za ich plecami przedstawia głowę Ho Chi Minha owiniętą w kwiat lotosu – kolejny symbol Wietnamu. Stwierdzenie, że przedstawienie jest poświęcone pamięci ex-prezydenta będzie prawdopodobnie prawdziwe zakładając, że nawet miasto na jego cześć nazwano Ho Chi Minh City. Większość tubylców jednak nadal mówi o nim “Sajgon”, a wiele hoteli używa słowa “Saigon” w swojej nazwie. Niech nie zmyli Was jednak komunistyczna symbolika miasta – nową religią i poglądem politycznym większości Wietnamczyków jest Dong – narodowy pieniądz kraju.

Ho Chi Minh's portrait in Ho Chi Minh Museum. Photo: Life in the Tropics

Portret Ho Chi Minha w Ho Chi Minh Museum. fot. Zycie w tropikach

262-metrowa wieża ze szkła i stali z lądowskiem dla helikopterów żywcem przeniesiona z jakiegoś filmu science-fiction góruje nad centrum Sajgonu. The Bitexco Financial Tower jest dumą i symbolem nowego Wietnamu – dumnego, dynamicznego i gwałtownie rozwijającego się kraju. Wejście na oszklony taras oferujący widok na 360-stopniową panoramę miasta i interaktywne monitory opowiadające, co widać przez które okno kosztuje 200,000 dongów (ok. US$10). Wjazd do baru na 50 piętrze oferującego podobne widoki jest darmowy.

The view from the Bitexco Financial Tower. Photo: Life in the Tropics

Widok z Bitexco Financial Tower. fot. Zycie w tropikach

Cho Ben Thanh jest największym i do tego centralnie ulokowanym bazarem stojącym dumnie przy wielkim rondzie oferującym fascynujący widok na chaotyczny sajgoński ruch drogowy zdominowany przez motocykle. Gapię się przez chwilę na setki motorów nadjeżdżające z każdego kierunku. Jedynym sposobem na przekroczenie ulicy jest po prostu… parcie przed siebie. Utrzymuj stałe tempo, nie wahaj się i pozwól kierowcom omijać się z każdej strony. Każdy gwałtowny lub niespodziewany ruch może uczynić Cię celem zdezorientowanych kierowców. Zaufaj im jeśli nie ufasz mnie. Oni mają więcej doświadczenia w omijaniu ludzi jak Ty, niż Ty masz w unikaniu motocykli.

Cho Ben Thanh market. Photo: Life in the Tropics

Bazar Cho Ben Thanh. fot. Zycie w tropikach

Moja wizyta na bazarze trwa zaledwie pół godziny. Jego większość zdominowana jest przez pamiątki turystyczne wciśnięte w każde możliwe miejsce. Jest gorąco i wilgotno. Ciężko jest się poruszać wśród tłumu ludzi, którzy desperacko łapią mnie za ręce, aby zaciągnąć właśnie do ich stoiska, które i tak prawdopodobnie sprzedaje to samo, co inne. Zatrzymaj się lub zawahaj na chwilę, a zrobią wszystko, żeby nie wypuścić Cię dopóki czegoś nie kupisz. Część bazaru sprzedaje owoce, warzywa, świeże ryby i mięso. Mimo smrodu, jaki to generuje, to jedyna część bazaru warta odwiedzenia jeśli chcecie zobaczyć trochę prawdziwego życia Sajgonu.

Zachód słońca zmienia kolory, atmosferę i generalny odbiór miasta. Wyprowadza także na ulicę podejrzane charaktery. Stara, wyglądająca na bezdomną Azjatka z kilkoma sztucznymi zębami zagaduje mnie perfekcyjnym angielskim. Twierdzi, że pochodzi z Tajlandii, a w Sajgonie jest na wakacjach. Ani jej wygląd ani akcent nie wskazuje jednak na jej tajskie pochodzenie.

One night in Saigon and the tough man... Photo: Life in the Tropics

Jedna noc w Sajgonie… fot. Zycie w tropikach

 

 

 

– Skąd jesteś? – pyta
– Z Polski – odpowiadam.
– Polska… Polska… Warszawa?
– Tak.
– O, wspaniale! Wiesz, moja siostra leci do Warszawy wkrótce.
– Tak?
– Tak! Masz czas żeby się z nami spotkać i porozmawiać o Polsce?
– Obawiam się, że nie, przepraszam. Idę teraz na spotkanie ze znajomymi – kłamię.
– Rozumiem. Może jutro? Jutro po południu? Na przykład o 15:00?
– 15:00 może być.
– Znasz tą retaurację z dużą rybą w logotypie? Możemy się tam spotkać?
– Tak, znam. Spotkajmy się więc tam.
– Super, do zobaczenia jutro!
– Do zobaczenia! – kończę konwersację i oddalam się bez najmniejszej intencji pojawienia się na spotkaniu. Wygląda mi to wszystko mocno podejrzanie. Nie mam ochoty przekonywać się na własnej skórze jak potoczyłyby się wypadki, gdybym jednak zaryzykował.

Ulubiona okolica backpackerów jest lekko na zachód od głównego bazaru na skrzyżowaniu ulic Pham Ngu Lao i De Tham. Okolica wypełniona jest barami, restauracjami i salonami masażu. Wszędzie tłok białych turystów i przeróżnych cwaniako-naganiaczy. Wietnamczycy są słabi w czytaniu w myślach. Wszyscy chcą bym jadł w ich restauracjach, pił w ich barach, skusił się na “happy ending” w ich salonie masażu, podczas gdy wszystko czego potrzebuję to wymienić pieniądze. Tysiące kolorowych neonów reklamują wszystko, ale nie kantor. Jeden z naganiczy efektywnie zagradza mi drogę próbując wciągnąć mnie do swojego baru. Zgadzam się od niechcenia w zamian za obietnicę, że wymieni mi pieniądze po dobrym kursie. Zamawiam butelkę piwa “Saigon”, które zostaje przyniesione przez kelnerkę. Ta niespodziewanie decyduje się usiąść ze mną i rozerwać mnie raczej podstawową konwersacją łamanym angielskim. Dowiaduję się m.in., że jestem piękny, że mnie kocha, i że chce dziś iść ze mną do hotelu.

Backpackers' Paradise. Photo: Life in the Tropics

Raj backpackerów. fot. Zycie w tropikach

Lokalny zespół gra “Fear of the dark” Iron Maiden w Seventeen Club w okolicy. Miejsce uczęszczane jest głównie przez zagranicznych mężczyzn pewnie z uwagi na styl muzyki lub z powodu ładnych kelnerek noszących krótkie spódniczki, wysokie obcasy i bluzeczki zawiązane tuż pod cyckami i odsłaniające ich płaskie brzuchy w całej okazałości. Ta, z którą rozmawiam nawet dobrze mówi po angielsku, choć jedyne co ma do powiedzenia to, że jeśli czuję się samotny, to ona zna wiele dziewczyn, które mogą być zainteresowane spędzeniem nocy ze mną. Piwo zaczyna działać. Lepiej się ulotnić zanim zrobię coś głupiego.

Seventeen Club. Photo: Life in the Tropics

Seventeen Club. fot. Zycie w tropikach

Stara, brzydka i gruba kobieta na motocyklu uśmiecha się i macha do mnie, gdy idę do hotelu. Odwzajemniam uśmiech, żeby nie wyjść na totalnego buraka i kontynuuję spacer. Kobieta pojawia się ponownie kilka ulic dalej, parkuje motocykl i idzie w moim kierunku.

– Masaż?
– Nie, dziękuję
– Chcesz masaż?
– Nie, dziękuję.
– Ja masaż, Ty relaks!
– Nie dziękuję. – Próbuję odejść, gdy ta łapie mnie za krocze w dość bolesny sposób. Łapię ją za gardło i zaciskam rękę wystarczająco silnie, aby mnie puściła. Próbuje złapać mnie ponownie gdy odpycham ją o kilka metrów do tyłu.

– Masaż?
– Odwal się! – odpowiadam agresywnie i kontynuuję spacer. Ku mojemu zdziwieniu kobieta nie odpuszcza łatwo i czeka na mnie kilka ulic dalej próbując powtórzyć całą sytuację.
– Odpierdol się! – Drę się na nią wzbudzając zainteresowanie okolicznych przechodniów i strasząc ją wystarczająco, by się zastosowała do moich instrukcji.

Kilka klubów nazwanych “91”, “73”, “51” od numeru ulicy jest zlokalizowanych blisko mojego hotelu. Wchodzę do jednego z nich, by natychmiast zauważyć, że to ordynarny burdel w kraju, gdzie prostytucja jest oficjalnie nielegalna. Kilkanaście skąpo-ubranych dziewczyn jest do wynajęcia. Jedno piwo i krótka konwersacja z mamasan – burdelmamą informuje mnie, że gdybym był zainteresowany to musiałbym zapłacić US$25 barowi, US$60 dziewczynie za krótki numerek, i US$20 za hotel, jako że większość hoteli nie pozwala obcokrajowcom przyprowadzać wietnamskich “znajomych”. Niespodziewanie dziewczyny zakrywają swoje wdzięki, a mamasan informuje mnie, że dostali cynk, iż dziś może tu wpaść kontrola policyjna. Ubrane dziewczyny = brak prostytucji w lokalu. Oczywista oczywistość.

"91"... and all is clear! Photo: Life in the Tropics

„91”… i wszystko jasne! fot. Zycie w tropikach

Kończę noc w “Apocalypse now” – najbardziej znanym klubie w mieście zlokalizowanym jakieś 200 metrów od mojego hotelu. Duży, zatłoczony budynek składa się z dwóch pięter. Na górze jest bar i parkiet, gdzie bawią się przyzwoici ludzie. Na dole jest część restauracyjna a także bary i parkiet, gdzie można poderwać prostytutkę lub dwie. Zamawiam hot doga i rozmawiam z expatem mieszkającym od 10 lat w Wietnamie w oczekiwaniu aż parówka zostanie właściwie wygrillowana.

– Podoba Ci się to miejsce? – pytam.
– Czy podoba mi się to miejsce? Słuchaj, jestem Niemcem, ok? Oni grają jakąś gównianą techno wersję Modern Talking właśnie w tej chwili. Nigdy więcej mnie kurwa nie pytaj, czy podoba mi się to miejsce…